To opowieść porodowa Kasi, dziś mamy dwóch chłopców. Swoje drugie dziecko postanowiła urodzić w warszawskim Domu Narodzin. Zgodnie z rytmem swoim i dziecka. Poród był długi. Bardzo długi. Zapraszam do lektury.

 

Jak się rodzi w domu narodzin

Jak? Naturalnie. Spokojnie. W swoim tempie. I – przede wszystkim – w tempie dziecka. No i bezpiecznie oczywiście.
Chcecie wiedzieć więcej? Przeczytajcie moją historię.

Wymarzyłam sobie, że drugiego syna urodzę w Domu Narodzin. Bez douli, bez własnej położnej (mam taki styl rodzenia: w samotności, na tzw. kotkę), ale w DN, w spokoju, bez wenflonu, kroplówek, ciągłych ktg na leżąco. No i bez zzo, w przeciwieństwie do pierwszego porodu.

Jest więc maj 2014, długi weekend. Godzina 22:00, a ja nie śpię od 5:00 rano z powodu lekkich skurczów. Byłam już na Izbie Przyjęć na ktg, żadne skurcze się nie zapisały. Jednak ledwo wróciliśmy do domu – są znowu. Mąż śpi ze starszym synem, a ja jem landrynki i próbuję sobie na razie radzić sama. Idzie całkiem nieźle – choć poród zapowiada się znów krzyżowy. Masuję sobie plecy, pamiętam o oddechu. Koło 2 w nocy robi się już na tyle ciężko, ze wołam męża. O 4:00 ruszamy już na Żelazną, do szpitala.

Ulice są puste, więc szybko docieramy na miejsce – jeśli rodzić w Warszawie, to tylko o 5:00 rano! IP opustoszała, światła przygaszone, wszystko jakieś takie senne i nierzeczywiste.
Dobre wiadomości są dwie: została jedna jedyna wolna sala – „Paryż” w Domu Narodzin oraz… mam już 5cm rozwarcia. Alleluja! „Teraz to już pójdzie szybko” – myślę naiwnie.

 

Instalujemy się w Paryżu, wskakuję do wanny. Co kilkanaście minut przychodzi młoda praktykantka i nęka mnie przenośnym aparatem dopplerowskim. Jestem bardzo, bardzo zmęczona (ponad doba bez snu!) i trochę głodna. W DN są normalne łóżka z normalną, domową pościelą. Krążę między wanną, piłką a tym łóżkiem, ucinając sobie mikrodrzemki między skurczami. Skurcze mam cały czas co 5 minut, nie zagęszczają się wcale – czuję, że to moje ciało daje mi szansę na (marny, ale zawsze) odpoczynek.

Godzina mija za godziną, a rozwarcie postępuje baardzo powoli. Na zegarze ósma, dziesiąta, południe… Na twarzach położnej i Dziewczyny z Dopplerem widzę współczucie, namawiają mnie, żebym nie rezygnowała z tych króciutkich drzemeczek i regenerowała się na wygodnym, „paryskim” łóżku. Czuję, że to mi rzeczywiście pomaga, ale i tak ze zmęczenia jestem już nieprzytomna.

O bólu chyba nie muszę pisać. Jest nieziemski. Cały czas pamiętam o oddechu, bo gdy zapominam o prawidłowej technice, boli mnie dwa razy bardziej. Trochę wykorzystuję męża do masowania mi krzyża, ale sama mam taki świetny sposób, że najchętniej podczas skurczu po prostu chodzę po sali, sama masuję sobie plecy kciukami i oddycham.

W chwili największej słabości proszę położną o przebicie pęcherza, żeby wszystko przyspieszyć, ale ona się nie zgadza – przecież w DN nie ingeruje się w poród bez potrzeby! Wiem to, wiedziałam to, po prostu nie mam już siły. Poza tym położna mówi mi ważną rzecz: jeśli u wielorodki poród trwa tak długo (a drugi przecież jest statystycznie najkrótszy!), to coś musi być na rzeczy – może pępowina bardzo krótka, może owinięta wokół szyi… Trzeba dać dziecku czas na spokojne zejście i wpasowanie się w kanał rodny.

 

No to dajemy. Dajemy mu już ponad 16h (licząc od 22:00)!!!

 

Nagle wszystko zaczyna nabierać tempa: jeszcze przed chwilą położna mówiła, że mam 9 cm, a ja już czuję to specyficzne parcie i mam potrzebę wokalizowania podczas skurczów. Proponuje mi drabinki – na chwilę przykucam, pęka wreszcie pęcherz, ale drabinki to nie to. Przy pierwszym porodzie też się z nimi nie polubiłam, coś mi w tej pozycji nie pasuje. Poza tym ja jestem zmęczona, ja chcę spać, ja nie mam siły się trzymać jakichś szczebli! Położna rzuca więc prześcieradło na podłogę, klękam wspierając się na mężu i… czekamy. Skurcz się ociąga. Nawet na partych przerwy są nie mniejsze niż 5 min – dość zaskakująca sytuacja. Życie. Poród. Niczego nie przewidzisz.
Położna mówi, że za 5 minut synek już będzie z nami i tu – uwaga – moment doniosły, bo mojemu mężowi (jak później przyznał) po raz pierwszy od dzieciństwa zaszkliły się oczy. Ale tylko zaszkliły, on NIGDY nie płacze.
Teraz nastepuje najmniej przyjemny moment całego porodu – jakby człowiek usiadł na rozżarzonej pochodni. Myślisz, że nie dasz juz rady, ale – o dziwo – dajesz. A po chwili rodzi się główka i już wiem, że reszta to pikuś.

I rzeczywiście. Rodzi się Antek, nasz drugi syn. Cały w mazi, jakby jeszcze się nie nasiedział dość w brzuchu. Od razu idziemy na to miłe łóżko, przystawiam go do piersi. W międzyczasie poniżej mojego pasa dzieją się różne rzeczy – zastrzyk z oksytocyny (nie mam wenflonu!!!! YAY!), rodzi się łożysko, mąż przecina pepowinę. A my się przytulamy.

Jestem przekonana, że Dom Narodzin, jego założenia i spokój położnej (pozdrawiam gorąco p. Łucję Talmę z dyżuru!) uratowały mój poród. Wydaje mi się, że na żadnej porodówce nie tolerowano by przez tyle godzin i z takim spokojem tak wolno postępującej akcji. Podano by mi kroplówkę z oksytocyny, po której poród nabrałby niebezpiecznego tempa: dziecko zaczęłoby się zbyt szybko obniżać, zaciskałaby się pętla wokół jego szyi. Ktg, do którego z pewnością byłabym prawie nieustannie podpięta, pokazałoby gwałtowny spadek tętna płodu i w jednej chwili skończyłabym na sali operacyjnej. A trzeba Wam wiedzieć, że nic nie napawa mnie takim strachem, jak cesarskie cięcie… Cieszę się, że udało mi się go uniknąć.

Na koniec najważniejsze. Dwa uczucia, które zawładnęły mną tuż po porodzie (nie, nie ma wśród nich euforycznego odlotu, sorry)

 

Pierwsze: ulga. Ogromna, kolosalna ulga, że mam już to za sobą i że ten krzyk kobiecy, który słyszę, to zza ściany, to nie mój już!
Drugie: duma. Byłam, jestem i będę do końca moich dni dumna z siebie i z mojego drugiego porodu.
JEST MOC, jak mawia Koralowa Mama ;)