Dwa razy zaczęło się identycznie, około 2-3 na ranem obudziły mnie gwałtownie odchodzące wody i myśl, że to już poród. Niepokoił tylko kompletny brak akcji skurczowej. Skurcze za każdym razem nie pojawiały się, więc w końcu podpinano mnie do kroplówki z oksytocyną, a wtedy to już wiadomo, jak to jest. Na ostro. I po dość krótkiej drugiej fazie porodu rodziłam śliczne (a jakże!) dziecko z czarną czuprynką. Na tym podobieństwa między moimi porodami się kończą. Cała reszta była inaczej. Bardzo inaczej.

Kobiety umieją rodzić!

Gdy byłam w pierwszej ciąży zrezygnowałam ze szkoły rodzenia. Przeczytałam jeden czy dwa poradniki i stwierdziłam, że nie boję się porodu, każdy jakoś się urodził i chyba moje ciało wie co robić. Bardzo byłam o tym przekonana. Dlaczego się myliłam? Bo chociaż rodzenie jest dla nas naturalne, to poród w szpitalu, ze skurczami wywoływanymi oksytocyną, z naturą niewiele ma wspólnego.

Co więcej, w przeszłości kobiety zanim same rodziły, miały okazję pomagać położnicom, czasem asystować przy porodach. W długiej historii ludzkości porody odbywały się w kobiecym gronie, a szpital to dość świeży wynalazek. Więc moje przekonanie o tym, że moje ciało wie, co robić, było obarczone błędem. Bo ciało jedno, a szpitalny fotel porodowy to drugie.

Czego nauczył mnie pierwszy poród?

Oksytocyna wywołała skurcze, a skurcze bolą. Byłam na ten ból nieprzygotowana. Nie wiedziałam, jakie są metody łagodzenia bólu, a poza piłką podsuniętą przez położne nie bardzo miałam co robić. To było 15 lat temu, w innej rzeczywistości i położne nie bardzo się mną interesowały. Byłam sama w tej zimnej sali z prosektoryjnym światłem. Wybawieniem okazało się znieczulenie zewnątrzoponowe, które spowodowało kompletne odcięcie nóg – nie mogłam nimi ruszać, nie czułam ich zupełnie, jakby zniknęły. W zestawie z pozycją leżącą i parciem na siłę („przyj mocno!!!”) było to dość nieprzyjemne doświadczenie. O wpływie parcia na siłę na tkanki i mięśnie dna miednicy możecie sobie poczytać. A jak wstrzymywanie oddechu w czasie parcia wpływa na dotlenienie dziecka chyba sobie wyobrażacie. Generalnie: nie róbcie tego.

Czego nauczył mnie pierwszy poród? Tego, że czasem plany jedno, a życie to drugie. I to nie moja wina. Ale miałam też świadomość, że następnym razem powinnam jednak się przygotować. Chociaż, co ciekawe, ta refleksja przyszła później. Bo od razu po porodzie czułam, że skoro dałam radę z tym bólem, samotnością i niechęcią położnych, to poradzę sobie ze wszystkim. Mam moc. I ta moc bardzo mnie nakręcała.

Wiedza to potęga

Druga ciąża, sześć lat później, to był inny świat. Lektury książek, Ina May Gaskin, Irena Chołuj, świetna szkoła rodzenia, wizualizacje. Mnóstwo czytałam, odbyłam dziesiątki rozmów na temat porodu i czułam, że nic mnie nie zaskoczy. Miałam też po prostu dobrze – byłam w dobrym związku, wiedziałam, że będę rodzić z partnerem, było mnie na stać na opłacenie położnej. I chociaż jak za pierwszym razem, skończyłam z kroplówką z oksytocyną, to wiedziałam już jak poradzić sobie z bólem. Nie traktowałam go jak przeciwnika i ten poród nie był walką. Było trochę tańca (kołysanie biodrami!), był masaż i uciskanie bioder. Na końcu była wanna pełna ciepłej wody, wygodna pozycja i łagodne parcie z oddechem, a potem złapanie maluszka w ręce, jeszcze pod wodą. W czasie drugiego porodu nie byłam sama. Towarzyszył mi mąż, znałam położną i byłam spokojna. Zjadłam sobie czekoladę, cichutko grało radio i było kameralnie, intymnie. Tak, jak powinno być.

Co pamiętam po latach?

Gdy wspominam pierwszy poród, mam w głowie to zimne światło. Wspominam swoją samotność. I gdybym miała moc zmiany przeszłości, to chciałabym, żeby któraś z tamtych położnych trzymała mnie za rękę albo pomasowała plecy. A najbardziej, najmocniej bym chciała, żeby nie zabrano mi Starszaka od razu, tylko położono na piersi. To było bardzo długie 15 minut w mim życiu. Najpierw mierzenie, ważenie, ubieranie… i dostałam taki mały, cichy tobołek z komunikatem „nie karm go teraz, nie ma sensu”.

A drugi poród? Gdybym mogła w nim coś zmienić, to… chciałabym mieć z niego zdjęcia. Wystarczyłoby chociaż jedno, z nowo narodzoną Panienką na rękach. Wciąż pamiętam jak potężna czułam się wtedy, jakby wstąpiła we mnie siła wszystkich bogiń, ze wszystkich wierzeń i legend świata. Jeśli kiedyś to wspomnienie zaczęłoby się zacierać, chciałabym mieć zdjęcie, które by mi o tym przypominało. No i chciałabym rodzić w domu. Bo bardzo mi było smutno wieczorem, gdy zasypiałam w szpitalnym łóżku sama, z malutką obok. Brakowało mi domu.

Poród jako lekcja

To dwa różne doświadczenia i dwie ważne lekcje. Po pierwsze, dobry poród potrzebuje takich warunków, jak dobry seks. Intymności, poczucia bezpieczeństwa, świadomej zgody na to, co się dzieje. Oraz akceptacji dla tego, że nie nad wszystkim mamy kontrolę. W ogóle poród to świetna lekcja odpuszczania. Żadnych konwenansów, żadnego spinania się. Po drugie, warto się przygotowywać, ale nie warto mieć do siebie pretensji, jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli. Wcale nie chciałam drugi raz skończyć z kroplówką i bardzo starałam się o te skurcze. Ale musiałam zaakceptować tę sytuację i nie obwiniać siebie. W porodzie, który jest dynamicznym procesem, czasem musimy zmieniać plany. Musimy reagować. I gdy kobieta marzy o świecach, a ląduje na stole operacyjnym, to nie jest jej wina. To nie jest niepowodzenie, porażka. To po prostu zmiana.

Z tą myślą Was zostawiam. I życzę samych dobrych porodów :)

Ola

Zainteresował Cię ten tekst?

Przeczytaj inne z kategorii KOBIETA

Obserwuj mnie na Facebooku

Obserwuj mnie na Instagramie